Zostawić wszystko i iść za Jezusem…
Ojcze Pawle, 15 sierpnia 1975 roku, w Poznaniu, otrzymał Ojciec święcenia kapłańskie z rąk biskupa Jana Pasquiera. W tym roku obchodzi Ojciec złoty jubileusz kapłaństwa. To doskonały moment na swego rodzaju podsumowanie tak pięknego i bogatego w wydarzenia czasu. Proszę opowiedzieć Czytelnikom „Oblackiego Echa” jak wyglądały te lata z Ojca perspektywy. Ale zacznijmy od początku…
Redakcja: Skąd Ojciec pochodzi? Jak wyglądało Ojca dzieciństwo i czasy młodzieńcze?
Paweł Latusek OMI: Pochodzę z pogranicza Śląska i Wielkopolski, ze wsi i parafii Trębaczów (do 1920 – Śląsk; od 1920 – Wielkopolska). Urodziłem się w 1948 r., więc z metryki jestem Wielkopolaninem, ale mój dziadek nie brał udziału w powstaniu wielkopolskim, lecz w śląskim plebiscycie. Sięgając pamięcią dzieciństwa mogę powiedzieć, że wiele miejscowych tradycji czy to religijnych, czy to domowych miało znamiona raczej śląskie: w kościele śpiewaliśmy te same pieśni, co na Śląsku, a jak było Te Deum, to oczywiście śląskie i z dzwonkami; podobnie w domu – zwyczaje, słownictwo, a przede wszystkim kuchnia. Z czasem, z powodu powojennego wymieszania ludności (większość autochtonów została wypędzona, a na ich miejsce przyszli repatrianci zza Buga i ludzie z tzw. Kongresówki), te śląskie tradycje stopniowo zanikały. Ale i teraz świąteczny obiad w moim rodzinnym domu i w domach moich sióstr i braci jest w zasadzie taki sam jak przed laty…
Wywodzę się z rodziny typowo chłopskiej i to raczej licznej: mama urodziła nas siedmioro, ale ponieważ mój bliźniak mając niespełna 4 lata zmarł, więc jest nas sześcioro rodzeństwa. Mam 3 młodszych braci i 2 młodsze siostry. Wszyscy z własnymi – też licznymi – rodzinami: moja mama miała 31 wnuków i już 4 prawnuków (zmarła w 2009, w wieku 85 lat; ojciec w 1983 r. mając 63 lata). Przeszedłem chyba przez wszystkie stopnie wiejskiego wtajemniczenia: od wypasania najpierw gęsi i potem krów, poprzez pracę końmi, aż po ciągnik i obsługę nowoczesnych (na tamten czas) maszyn. Mając niespełna 14 lat, w 1962 r., „wyemigrowałem” z Trębaczowa i rozpocząłem naukę w liceum ogólnokształcącym w Chorzowie. Maturę zdałem w roku polskiego Millennium – w 1966.
Redakcja: Jak zrodziło się powołanie do życia zakonnego i kapłańskiego? Dlaczego wybrał Ojciec akurat Zgromadzenie Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej?
- Paweł Latusek OMI: O drodze mego powołania mogę powiedzieć, że była bardzo zwyczajna. W rodzinie panowała atmosfera religijna: mogłem widzieć mojego ojca codziennie klękającego do modlitwy i moją mamę przesuwającą paciorki różańca. Czymś bardzo ważnym było świętowanie niedziel i świąt: Msza św., nieszpory… O tym, że kościół był czymś bardzo ważnym świadczył również fakt, że idąc tam ubierało się najlepsze ubranie. W rodzinie były osoby duchowne: dwóch braci mego taty było oblatami (jeden w Kanadzie, drugi w USA), a jedna z jego sióstr zakonnicą (boromeuszka). Ja od najwcześniejszych lat szkolnych byłem ministrantem. I tak stopniowo, i raczej po cichu, rodziła się i dojrzewała myśl o kapłaństwie. Pamiętam, że kończąc podstawówkę zastanawiałem się już, czy aby nie pójść do niższego seminarium; starszy kolega, rok albo dwa lata wcześniej, rozpoczął naukę w Niższym Seminarium Duchownym Księży Zmartwychwstańców, więc trochę mnie to kusiło. Gdy pod koniec liceum powróciły myśli o kapłaństwie, za sprawą księdza katechety, skłaniałem się ku seminarium diecezjalnemu, ale z wysłaniem dokumentów czekałem na mego wujka ze Stanów: właśnie miał przyjechać na urlop, więc chciałem się pochwalić pokazując kopertę z wymaganymi papierami. Jego reakcja była bardzo spontaniczna. Owszem, okazał radość, ale równocześnie postawił mi proste pytanie: A dlaczego nie idziesz do oblatów? Bez tego pytania najprawdopodobniej nie byłbym oblatem. Wiem, że równie spontanicznie odpowiedziałem: Mogę iść do oblatów, ale dokąd posłać moją kopertę? Ponieważ wujek nie wiedział, gdzie był nowicjat, kazał mi wysłać dokumenty do Obry: Oni tam będą wiedzieć, co z tym zrobić. Nowicjat był wtedy akurat w Obrze. Przyjechałem tam w końcu sierpnia 1966 r. Zameldowano mnie na stałe. Skutecznie, bo po dziś dzień bez przerwy jestem tam na stałe zameldowany.
Redakcja: Nowicjat i pierwsze lata studiów przeżywał Ojciec w Obrze. Jak Ojciec wspomina ten okres?
- Paweł Latusek OMI: Tak, jak już wspomniałem, nowicjat był wtedy w Obrze, a mieścił się w tzw. opatówce (a scholastykat, czyli zakonne seminarium, mieściło się w głównych zabudowaniach pocysterskiego klasztoru). Pamiętam, że Obra od pierwszego dnia bardzo mi się spodobała i w wymiarze oblackim klasztor obrzański uważam za dom rodzinny. W nowicjacie było nas 12 maturzystów; połowę stanowili absolwenci Niższego Seminarium Duchownego w Markowicach. Mistrzem nowicjuszy był śp. o. Franciszek Kempa. Nowicjat w naszym zgromadzeniu trwa jeden rok. Jest to czas ogólnego wprowadzenia w życie zakonne oraz w historię i duchowość Oblatów Maryi Niepokalanej. Oprócz wykładów i konferencji nowicjusze mieli sporo pracy fizycznej: dbanie o dom i o nowicjacką część parku oraz pomoc w klasztornym gospodarstwie rolnym. Oczywiście było też miejsce na rekreację, przechadzki i sport. Czas nowicjatu przeżywałem dobrze; zajęcia intelektualne mnie interesowały, a pracy fizycznej się nie bałem, ponieważ byłem do niej zaprawiony od małego. Wtedy też rozpoczął się proces stopniowego odkrywania i asymilacji elementów oblackiego charyzmatu.
Nowicjat zakończył się 8 września 1967 r. złożeniem pierwszych rocznych ślubów zakonnych. Tym samym staliśmy się, wg terminologii zakonnej scholastykami, czyli alumnami Wyższego Seminarium Duchownego. Oznaczało to przeprowadzkę z opatówki do głównego klasztoru (ok. 50 m). Wraz z rozpoczęciem roku akademickiego staliśmy się alumnami, czyli studentami, choć władze państwowe nie uważały nas za studentów. Notabene, gdy drukowaliśmy uczelniane indeksy, to cenzura skreśliła w nich słowo student i nakazała drukować alumn.
W tamtych latach sześcioletnie studia seminaryjne miały jakby dwa segmenty: przez pierwsze dwa lata wykładane były głównie przedmioty filozoficzne, a przez następne cztery, przedmioty teologiczne. Skrótowo pierwszy segment nazywano filozofią, a drugi teologią. Ponadto były tzw. czytania duchowne i dni skupienia, które pomagały w ciągłym pogłębianiu historii i charyzmatu zgromadzenia. Słowo charyzmat było słowem nowym, które zaczęło funkcjonować po Soborze Watykańskim II. Osobiście nie znałem tego słowa, ale wnet zrozumiałem, że idzie o istotne cechy zgromadzenia i jego duchowości – cechy, które są darem Ducha Świętego dla Kościoła. Temat od początku wydał mi się bardzo ważny i chętnie poznawałem różne elementy charyzmatu.
Na początku fascynowało mnie kapłaństwo. Jadąc do Obry po prostu chciałem być księdzem. Wtedy moja wiedza o oblatach była bardzo mała, a takich słów jak charyzmat czy elementy charyzmatu, jak już wspomniałem, w ogóle nie używano. Ale, ze zdjęć wujków wiedziałem, że oblaci noszą krzyż; poza tym kojarzyłem ich z pracą misyjną, bo w domu rodzinnym zachowały się przedwojenne roczniki Oblata Niepokalanej i czasem do nich zaglądałem. To właśnie misje były kolejną fascynacją. Pamiętam, że gdy byłem na filozofii – o ile się nie mylę, z inicjatywy późniejszego misjonarza Indian, o. Wojciecha Wojtkowiaka – założyliśmy w seminarium pisemko Mrówczy Ślad, poprzez które staraliśmy się krzewić ideę misyjną na zewnątrz seminarium. Byłem aktywnym członkiem redakcji tego pisma, które po latach, gdy już można było wyjść z „katakumb”, przekształciło się w Misyjne Drogi. Marzyłem wtedy o Wielkiej Północy Kanadyjskiej. Ale niestety, po drugim roku studiów zostałem wysłany do Rzymu i myśli o Kanadzie musiały ustąpić.
Redakcja: Faktycznie, w 1969 roku przełożeni wysłali Ojca do Rzymu. Co było celem tego wyjazdu? Jak wyglądała nauka języka włoskiego?
- Paweł Latusek OMI: Oczywiście pierwszym celem było kontynuowanie studiów i oblackiej formacji. W Obrze ukończyłem filozofię, a teraz, na Papieskim Uniwersytecie Gregorianum, miałem studiować teologię. Ale to nie wszystko. Prawie od czasów Ojca Założyciela istnieje w Rzymie Scholastykat Międzynarodowy, czyli seminarium, do którego kierowani są klerycy z różnych prowincji zgromadzenia. Kiedyś kierowano tam kandydatów zaraz po nowicjacie; w moim czasie wysyłano tych, którzy mieli już za sobą filozofię. Dlaczego wysłano mnie? Tak naprawdę to nie wiem. Na pewno na roku nie byłem najlepszym studentem; byli lepsi. Dość często oblaci, którzy ukończyli studia rzymskie, po powrocie do prowincji byli kierowani do pracy w lokalnych seminariach duchownych czy to jako wykładowcy, czy to jako wychowawcy. Nie wykluczone, że może moi profesorowie i wychowawcy w Obrze upatrzyli sobie we mnie przyszłego wykładowcę? Natomiast, gdy idzie o język, to powiem, że włoskiego uczyłem się bardzo praktycznie: po przybyciu do Rzymu wywieziono mnie do nowicjatu włoskiej prowincji w Marino (pod Rzymem) i tam mnie na miesiąc zostawiono: ja nie znałem włoskiego, a w tamtejszej wspólnocie nikt nie znał polskiego i… trzeba było sobie radzić. To rozwiązanie okazało się lepszą metodą niż fachowe kursy językowe. W kontekście Rzymu nasuwa mi się jeszcze dopowiedzenie dotyczące charyzmatu.
Scholastykat Międzynarodowy odkrył przede mną nowy wymiar charyzmatu: wspólnotowość. Nie licząc pierwszych, bardzo dla mnie trudnych miesięcy „aklimatyzacyjnych”, w rzymskiej wspólnocie czułem się zawsze dobrze, a nawet bardzo dobrze. I to pozytywne myślenie o wspólnocie starałem się przenieść później do Obry. Pierwszy pobyt w Rzymie wprowadził mnie też w to, co nazywano z włoska romanità, a co w swej istocie sprowadzało się do umiłowania Kościoła, jego tradycji i osoby Ojca Świętego: na niedzielną modlitwę Anioł Pański w miarę regularnie chodziłem do Watykanu zanim jeszcze papieżem został Polak. Dla mojej oblackości ważny był też rok 1975. I to nie tylko dlatego, że był to rok moich święceń kapłańskich, ale również dlatego, iż był to rok beatyfikacji O. Założyciela Eugeniusza de Mazenoda. Miałem szczęście być wtedy w Rzymie i chcąc nie chcąc musiałem mieć kontakt z tym wszystkim, co bezpośrednio poprzedzało beatyfikację i co po niej nastąpiło. Mieliśmy do czynienia z prawdziwym odrodzeniem duchowości oblackiej: celebracje, konferencje, kongresy i liczne publikacje związane z O. Eugeniuszem wzbudziły we mnie autentyczną fascynację jego osobą i jego dziełem. Czytałem wtedy wszystko, co ukazywało się o nim w dostępnych mi językach. Ta fascynacja, która przecież ciągle trwa bardzo mi pomogła i pomaga w oblackim życiu i posłudze.
I jeszcze jeden moment związany z charyzmatem: Oblaci Maryi Niepokalanej. A więc maryjność. Ten rys charyzmatu był chyba we mnie jakoś naturalnie obecny. Moja rodzinna parafia, to parafia maryjna: Wniebowzięcia NMP. W dzieciństwie lubiłem nabożeństwa majowe i różańcowe, śpiewaliśmy godzinki, a od najmłodszych lat jeździłem na odpusty „na Pólko” (lokalne sanktuarium maryjne). W czasach licealnych regularnie brałem udział w pieszych pielgrzymkach mężczyzn i młodzieńców do Piekar… Było i jest mi z tym dobrze. Oczywiście na przestrzeni lat konkretne formy pobożności maryjnej zmieniały się, ale jej zasadnicze zręby pozostały. Jedną z moich ulubionych modlitw maryjnych jest antyfona Salve Regina (Witaj Królowo, Matko miłosierdzia), a szczególnie werset końcowy: Przeto, Orędowniczko nasza, one miłosierne oczy Twoje na nas zwróć, a Jezusa, błogosławiony owoc żywota Twojego, po tym wygnaniu nam okaż…
Redakcja: W latach 1972-74 przebywał Ojciec na misjach w Kamerunie. Czym się Ojciec tam zajmował? Jakie doświadczenie wiary przywiózł Ojciec stamtąd?
- Paweł Latusek OMI: Po ukończeniu studiów teologicznych i otrzymaniu święceń diakonatu odbyłem dwuletni staż misyjny w Kamerunie (1972-74). Staże misyjne były zwyczajem Scholastykatu Rzymskiego. Wybrałem Kamerun; od niespełna dwóch lat pracowali tam Oblaci z Polski. Czekała na mnie nowa i całkowicie inna rzeczywistość. Najpierw, na czas aklimatyzacji, przez kilka miesięcy nadzorowałem prace budowlane prowadzone przez śp. brata Stanisława Tomkiewicza; głównie w Figuil i Lam. Tam się przekonałem, jak bardzo niebezpieczne może być kameruńskie słońce: wyszedłem sobie w teren w podkoszulku bez rękawów, krótkich spodniach i w sandałkach, ale bez skarpetek. Wieczorem miałem mocno poparzone stopy i ramiona; powstały rany, które się ślimaczyły i długo nie chciały się goić. Później, o. Władysławowi Laskowskiemu i mnie powierzono tworzenie misji w Tcholliré. Miejscowy biskup oblat Yves Plumey otrzymał od władz zgodę na założenie tam misji, więc trzeba było szybko się zainstalować, aby nie cofnięto pozwolenia. Tcholliré miało status podprefektury (sous-préfecture, odpowiednika naszego powiatu). Były więc tam urzędy podprefektury, był posterunek żandarmerii, urząd pocztowy, szkoła podstawowa i gimnazjum (CEG) oraz coś w rodzaju przychodni lekarskiej; była również działająca już od kilkunastu lat misja protestancka. Miejscowych katolików nie było, ale było kilku katechumenów ustanowionych przez oblata, który od czasu do czasu odwiedzał to miasteczko. Nasza posługa była, w dosłownym tego słowa znaczeniu, pierwszą ewangelizacją. Mój współbrat zajmował się nawiązywaniem kontaktów osobami dorosłymi, a ja z dziećmi i młodzieżą szkolną. Powstało kilka grup kandydatów do katechumenatu; zazwyczaj do uformowanych grup dołączały kolejne osoby i grono zainteresowanych rosło. Na naszą posługę składało się przede wszystkim głoszenie Ewangelii oraz uczenie podstawowych prawd wiary, a także modlitw i pieśni. Większość urzędników, nauczycieli i żandarmów pochodziła z południa Kamerunu, gdzie ewangelizacja rozpoczęła się ponad 100 lat wcześniej; wielu z nich było katolikami. Ci ludzie uczestniczyli we Mszach św., animowali liturgię, byli przykładem dla katechumenów i przyciągali do misji pogan.
W Tcholliré uczyłem się też ekumenizmu, ponieważ była tam już dobrze zorganizowania misja protestancka. Naszym bliskim sąsiadem (dosłownie dzielił na słomiany płot) był amerykański pastor David Dennison z żoną i trojgiem małych dzieci; najstarszy Nathan miał 6-7 lat. Nasza Reguła zachęca oblatów, aby byli otwarci nie tylko na kapłanów czy zakonników, ale także na innych pracowników ewangelicznych, którzy pragną dzielić z nami chleb przyjaźni, życie modlitwy i refleksje na temat wiary (R 41a). Ten zapis wprowadzaliśmy w życie. Nasze wzajemne relacje cechowały się życzliwością i serdecznością. Mniej więcej raz w miesiącu spożywaliśmy razem kolację, która zawsze była poprzedzona wspólną modlitwą. Gdy pani Pastorowa upiekła ciasto, albo zrobiła lody, to Natan przychodził do nas z miseczką, w której były domowe smakołyki. Kilka lat później, gdy już ponownie byłem w Rzymie, ta misjonarska rodzina, ze względu na dorastające dzieci, wracała do USA. Po drodze chcieli zobaczyć Wieczne Miasto i prosili mnie o załatwienie im miejsca na kilkudniowy pobyt. Niedrogie miejsce znalazłem w pewnej wspólnocie sióstr zakonnych; razem z o. Andrzejem Madejem (był wtedy rzymskim klerykiem) odebrałem ich z lotniska, pokazałem Rzym i po paru dniach odwiozłem z powrotem na lotnisko. Tak się skończył mój ekumenizm praktyczny; mile go wspominam.
Kilka słów o doświadczeniu wiary. W Kamerunie, tam gdzie była dopiero pierwsza ewangelizacja i pierwsze nawrócenia doświadczyłem tego, co znaczy ewangeliczne zostawić wszystko i iść za Jezusem. Nawracający się dorosły Kameruńczyk przyjmując chrzest zostawiał wszystko: swoje wierzenia, tradycje, żony… bywało, że był wykluczony z rodzinnego klanu. Miał tylko Jezusa Chrystusa. Czasem się pytałem; czy stać mnie na taką wiarę?
W Kamerunie odżyła fascynacja misjami; już nie tylko teoretyczna. Zrobiłem wtedy wszystko, co było w mojej mocy, aby zostać misjonarzem na stałe. Jednak wola Boża była inna. Wróciłem do studiów, a ich ukończenie znaczyło: Obra.
Redakcja: Z Kamerunu ponownie Ojciec zawitał do Rzymu tym razem na Wydział Filozoficzny Gregorianum. Dlaczego akurat taki kierunek? Jak wyglądało studiowanie w Wiecznym Mieście?
- Paweł Latusek OMI: Dlaczego filozofia? Nie dlatego, że była to moja ulubiona dyscyplina, ale po prostu dlatego, że taka akurat była potrzeba w Obrze. Spośród różnych sekcji wydziału, jako teren specjalizacji wybrałem historię filozofii. Studiowanie wyglądało tak, jak w zasadzie wyglądają studia: wykłady, ćwiczenia, seminaria, pisanie prac… Studia były teraz dla mnie łatwiejsze niż przed kameruńskim stażem, ale nie ze względu na studiowane materie, lecz dlatego, że już nie miałem problemów z językiem: znałem włoski, znałem francuski i całkiem nieźle radziłem sobie z angielskim.
Redakcja: 15 sierpnia 1975 roku, w Poznaniu, otrzymał Ojciec święcenia kapłańskie. Jakie uczucia towarzyszyły Ojcu tego dnia? Jak wyobrażał sobie wówczas Ojciec swoje kapłaństwo?
- Paweł Latusek OMI: Tak, po trzech latach diakonatu nadszedł czas święceń kapłańskich. Data była podyktowana zapowiadanymi uroczystościami 600-lecia mojej rodzinnej parafii. 15 sierpnia, w dniu parafialnego odpustu, abp poznański Antoni Baraniak miał mnie wyświęcić na kapłana. Niestety sprawy się nieco skomplikowały i abp A. Baraniak na uroczystości nie mógł przyjechać. Ponieważ zgodził się na inne rozwiązania, zwróciłem się z prośbą do biskupa pomocniczego diecezji Garoua, oblata, Jana Pasquiera. Znałem go dobrze z czasów kameruńskich, on oczywiście znał mnie. Ponieważ w tym czasie planował urlop we Francji, zgodził się na przyjazd do Polski i tak w piątek 15 sierpnia, w oblackiej parafii pw. Chrystusa Króla, udzielił mi święceń kapłańskich. W sobotę, następnego dnia, w towarzystwie ojców Feliksa Matyśkiewicza i Walentego Zapłaty pojechaliśmy z dziękczynieniem na Jasną Górę, a w niedzielę do mojego rodzinnego Trębaczowa na Mszę świętą prymicyjną.
Jakie uczucia mi towarzyszyły, jak sobie wyobrażałem moje kapłaństwo? Trudno mi dzisiaj powiedzieć; uczucia i wyobrażenia są raczej ulotne: w danej chwili potrafią być mocne, a później zanikają. Na pewno byłem szczęśliwy: po długich latach studiów i kapłańskiej formacji osiągnąłem cel, który był racją mojego wstąpienia do seminarium. Zdawałem sobie też sprawę, że osiągnięty cel jest tak naprawdę początkiem czegoś nowego. Nie przypuszczałem wtedy, że to nowe przybierze tak różne formy i że będzie trwać przez 50 lat. Cieszyłem się również z faktu, że po sześciu latach pobytu za granicą mogłem wreszcie zobaczyć rodziców i rodzeństwo. Gdy wyjeżdżałem to najmłodszy brat miał 9 lat, a najmłodsza siostra zaledwie 6; po sześciu latach widziałem jak bardzo się zmienili.
Redakcja: Od 1977 roku był Ojciec wykładowcą w WSD w Obrze. Jakie przedmioty Ojciec wykładał?
- Paweł Latusek OMI: Skierowanie mnie do Obry oznaczało, że pragnienie wyjazdu na misje raczej nie miało szans na realizację. Chciałem być dyspozycyjny, ale nadziei związanej z misjami jeszcze nie traciłem. Zresztą, do Obry pierwotnie szedłem na dwa lata; jakby na próbę. Próba chyba się powiodła, bo wysłano mnie kolejny raz do Rzymu, aby uzyskać doktorat z filozofii. Gdy go zdobyłem, marzenia o misjach definitywnie minęły. Ówczesny Ojciec Generał, żegnając mnie wypowiedział w pewnym sensie prorocze słowa mówiąc, że w Obrze mogę być bardziej użyteczny dla misji, niż posługując w krajach misyjnych. Z czasem, widząc, jak liczni misjonarze, młodzi oblaci, do formacji których przykładałem swoją rękę, wyjeżdżali na misje wracałem do tego „proroctwa”. Potwierdzenie jego spełnienia widzę także w fakcie, że już pięciu oblatów, których byłem rektorem, zostało powołanych przez Papieży na biskupów.
Jakie przedmioty wykładałem? Różne, głównie filozoficzne: wstęp do filozofii, metafizykę, etykę, historię filozofii, antropologię. Prowadziłem też zajęcia z tzw. oblatyki, czyli z duchowości zgromadzenia i z historii zgromadzenia. Przed włączeniem wydziału teologicznego do Uniwersytetu im. Adam Mickiewicza prowadziłem też kilku magistrantów.
Redakcja: Z Obrą był Ojciec związany przez wiele kolejnych lat. Był Ojciec superiorem, rektorem WSD, dyrektorem biblioteki i prefektem studiów. Która z tych funkcji dawała Ojcu najwięcej satysfakcji? Z jakimi problemami musiał się Ojciec mierzyć?
- Paweł Latusek OMI: Tak, nie licząc roku nowicjatu i pierwszych dwóch lat studiów, z Obrą byłem związany od roku 1977 do 2023 (ostatnie zajęcia w WSD miałem 13 czerwca 2023 r.). Najwięcej satysfakcji dawało mi samo bycie i posługiwanie w Obrze. Do każdej z wymiennych funkcji zawsze starałem się dobrze przygotowywać i gorliwie ją wypełniać. W tym sensie każdy w miarę dobrze wypełniony urząd dawał mi satysfakcję, choć o żaden nie zabiegałem. Cieszyłem się zawsze: z przyjazdu nowego rocznika, z corocznego odnawiania czasowych ślubów zakonnych, ze składania ślubów wieczystych, z przyjmowanych posług (lektorat i akolitat) oraz ze święceń diakonatu i prezbiteratu. Radością byli absolwenci, którzy opuszczali Obrę z tytułem magistra. Powodem miłych przeżyć była też budowa nowej części seminarium i biblioteki, czyli znaczna poprawa warunków bytowych i akademickich. W latach, gdy byłem superiorem/rektorem bardzo sobie ceniłem cały ówczesny zespół formatorów i profesorów. Byliśmy zgraną drużyną.
A problemy? Gdzie ich nie ma? Któż ich nie ma? Wielka liczba kleryków, których wtedy było zawsze powyżej stu (a w szczycie ponad 150!), to oczywiście radość, ale także problemy, bo: choroby, wypadki (także tragiczne), odejścia… Problemem były próby penetrowania seminarium przez tzw. służby bezpieczeństwa. Ciągłe problemy rodziła budowa nowego skrzydła klasztoru; potrzebowaliśmy cegły, cementu, żelaza, kabli, rur, płytek… A wszystko to było materiałem deficytowym. Trzeba było jeździć po całym kraju i szukać znajomości, a przez znajomości materiału. Na szczęście miałem dzielnych, oddanych ekonomów (ojcowie Karol Lipiński i śp. Czesław Motak), którzy brali te problemy na siebie. Wielką pomocą byli także ówcześni klerycy.
Redakcja: W 1998 roku został Ojciec prowincjałem Polskiej Prowincji Misjonarzy Oblatów M.N. Jak Ojciec przyjął tę nominację? Z czym wiązało się to stanowisko?
- Paweł Latusek OMI: Urząd prowincjała przyjąłem w duchu posłuszeństwa woli Bożej objawionej mi przez Ojca Generała i jego radę, a także przez współbraci, którzy w czasie konsultacji wskazali, że widzieli we mnie kandydata na prowincjała. Od początku wiedziałem, że funkcja ta wiąże się z szeroko pojętą odpowiedzialnością. Sprawując posługę prowincjała odkrywałem, jak bardzo szeroki jest wachlarz tej odpowiedzialności. Jest to przede wszystkim odpowiedzialność za osoby objęte moją jurysdykcją. Odpowiedzialność za osoby rozciąga się na dzieła, w których one się sytuują. Dziełami szczególnej troski były domy formacyjne: Niższe Seminarium Duchowne, Nowicjat i Wyższe Seminarium Duchowne. Niemniej ważna była troska oblatów zaangażowanych w pełnienie zasadniczych posług w prowincji; myślę tu o misjonarzach ludowych, o duszpasterzach, o wychowawcach i wykładowcach, jak również o członkach prowincji pracujących poza Polską. Nasza prowincja miała już wtedy placówki w Ukrainie i Białorusi, na Madagaskarze, w Skandynawii, a z czasem także we Francji i Beneluksie. Należało też pamiętać o oblatach-braciach oraz o współbraciach, którzy ze względu na wiek czy chorobę wycofywali się z pełnej aktywności. W posłudze odpowiedzialności oczywiście nie byłem sam; wspierało mnie wielu współbraci; wspierał mnie dzielnie i lojalnie, przede wszystkim, mój wikariusz prowincjalny, o. Teodor Jochem.
Spoglądając na całą kadencję mego przełożeństwa nad prowincją, widzę w niej i blaski, i cienie. Blaski, to takie gwiazdy świecące na naszym firmamencie. W czasie, gdy wiele oblackich prowincji przeżywało już swój czas schyłkowy (brak powołań, zamykanie domów), niewątpliwym blaskiem był fakt, że my byliśmy prowincją żywotną. Tak więc wśród blasków podkreśliłbym najpierw blask życia. Statystyki są tego namacalnym dowodem. Przypomnę niektóre: w moim sześcioleciu nasze domy formacyjne były ciągle pełne, 75 młodych oblatów złożyło śluby wieczyste, 56 przyjęło święcenia kapłańskie, 51 zostało skierowanych do pracy poza Polską. A więc Ewangelia mogła być głoszona i sakramenty – szczególnie Eucharystia – mogły być sprawowane. Stąd wypływa kolejny blask: blask oblackiej posługi. Gdy zaś myślę o zazwyczaj cichej, ale jakże ważnej obecności w naszych wspólnotach oblatów-braci, to nie mogę nie zauważyć blasku pracy. Wielki wysiłek i praca stoją też za różnymi przedsięwzięciami natury materialnej, jak na przykład przebudowa kościoła w Katowicach oraz naszych domów w Warszawie i we Wrocławiu. Wszystko to należy niewątpliwie do jasnych stron tamtego czasu. Trzeba by też wspomnieć o sukcesach akademickich i naukowych, ale nie będę tego czynił, bo i tak wszystkiego nie wypowiem. Jednak na koniec tej panoramy blasków muszę wspomnieć jeszcze o jednej gwieździe, która na firmamencie naszej bezpośredniej przeszłości zabłysła 13 czerwca 1999 r. i świeci jaśniej od innych. Jest nią dokonana przez Ojca Świętego Jana Pawła II beatyfikacja naszego Współbrata-Męczennika – bł. O. Józefa Cebuli. Wielki udział w przygotowaniu tego wydarzenia miał o. Kazimierz Lubowicki. Blaski, o których wspomniałem i te, o których nie wspomniałem są blaskami naszej prowincji; niczym gwiazdy na jej firmamencie należą do nas wszystkich i do każdego z nas, i chyba wszystkich nas cieszą. Jednak przyczynkiem do mojego osobistego szczęścia pozostanie fakt, że gwiazdy te świeciły, gdy ja byłem prowincjałem. Dobrze wiem, że to nie zasługa, lecz dar. A cienie? Gdzie ich nie ma? Jedno wiem na pewno: gdybym ja bardziej świecił, byłoby mniej cienia.
Redakcja: Przez wiele lat był Ojciec sekretarzem prowincjalnym. Co należało wówczas do Ojca obowiązków?
- Paweł Latusek OMI: Sekretarzem prowincjalnym byłem za prowincjałów: o. Ryszarda Szmydkiego, o. Antoniego Bochma i o. Pawła Zająca; długo, 13 lat. Zakres moich obowiązków był szeroki; były one podobne do zadań kanclerza kurii diecezjalnej: redagowanie różnych sprawozdań, podań i listów, dbanie o dokumenty przychodzące i wychodzące z prowincjalatu… Krótko, jest to urząd wymagający dobrej pamięci i wielkiej dyskrecji. Aby nie uchybić dyskrecji nie będę wnikał w konkretne sprawy, z którymi miałem do czynienia.
Jednak praca w biurze sekretariatu nigdy nie zamykała mnie na inne posługi. Przez cały ten czas prowadziłem wykłady w naszym seminarium i co drugi tydzień udawałem się na cztery dni Obry. Aby nie zapomnieć, że jestem księdzem, chętnie pomagałem w naszej parafii, a w niedziele i święta pełniłem posługę w lotniskowej kaplicy na poznańskiej Ławicy.
Redakcja: W latach 1983-1988 był Ojciec członkiem w Generalnym Komitecie ds. Formacji, a w latach 1996-1998 w Europejskim Biurze ds. Formacji. Jakie działania podejmował Ojciec w tych organach formacyjnych?
- Paweł Latusek OMI: Zgromadzenie Misjonarzy Oblatów M.N. będąc instytutem międzynarodowym dzieli się na prowincje, delegatury i misje. Te z kolei tworzą regiony. W naszym Zgromadzeniu jest aktualnie pięć regionów: Azja-Oceania, Afryka-Madagaskar; Ameryka Północna, Ameryka Południowa i Europa. Prowincja polska należy do regionu europejskiego. Aby zapewnić jedność czy to w regionie, czy to w zgromadzeniu, potrzebne są różne organizmy, które to ułatwiają. I tak powstają i istnieją różne zespoły, komisje czy biura, które pomagają wyższym przełożonym w pełnieniu ich funkcji. Aby mieć lepszy wgląd w dziedzinę formacji zakonnej Ojciec Generał, powołał złożony z przedstawicieli każdego regionu Generalny Komitet ds. Formacji; analogicznie prowincjałowie Europy, aby być na bieżąco w sytuacji formacji seminaryjnej powołali Europejskie Biuro ds. Formacji. Te zespoły spotykają się raz lub dwa razy w roku i omawiają właściwą im tematykę. Z woli przełożonych działałem w dwóch komisjach ds. formacji i starałem się omawiane sprawy ubogacić naszym polskim punktem widzenia. Prowincjałowie regionu europejskiego też tworzą zespół złożony z wyższych przełożonych. Przez dwa lata (2002-2003) miałem zaszczyt przewodniczyć temu zespołowi.
Redakcja: Jest Ojciec znany jako głosiciel charyzmatu św. Eugeniusza. W naszej parafii prowadzi Ojciec Wtorki ze św. Eugeniuszem? Jak zrodził się pomysł tych spotkań? Co w Założycielu jest Ojcu najbliższe?
- Paweł Latusek OMI: Gdy robi się ze mnie jakiegoś znawcę czy fachowca od św. Eugeniusza de Mazenoda i od charyzmatu oblackiego, to staram się to prostować, ponieważ w tej materii jestem co najwyżej, amatorem czy dyletantem, albo bardziej po polsku – miłośnikiem. Zresztą słowa amator i dyletant pochodzą odpowiednio od łacińskich czasowników amare i diligere, które znaczą tyle co kochać. Nie robiłem w tej dziedzinie żadnych studiów i nie uczęszczałem na żadne wykłady. Prawdą jest, że od czasu beatyfikacji Ojca Założyciela pokochałem go, a z nim jego duchowość i przekazany nam charyzmat. W moim przypadku sprawdza się to, co tłumaczyłem moim studentom na temat relacji chcenia (miłości) i poznania: jeśli kocham, to chcę lepiej poznać, a doskonalsze poznanie potęguje miłość, która wyzwala do jeszcze głębszego poznania, a to z kolei do głębszej miłości. Ciekawa i piękna dialektyka; warto w nią wejść.
Jak się zrodził pomysł wtorkowych spotkań ze św. Eugeniuszem? Nie wiem, ponieważ te spotkania odbywały się zanim ja przyszedłem do Gorzowa. Istnieje tu na terenie parafii Stowarzyszenie św. Eugeniusza de Mazenoda i jego członkowie słysząc, że niby jestem znawcą tej dziedziny, zwrócili się do mnie z prośbą o te spotkania. Po prostu zgodziłem się. A co w Założycielu jest mi najbliższe? Sam O. Założyciel, św. Eugeniusz de Mazenod. Wszystko, co dotyczy św. Eugeniusza i założonego przez niego Zgromadzenia jest mi bliskie; nigdy nie czułem potrzeby ustalenia tego, co mi jest najbliższe.
Redakcja: Czego Ojcu życzyć na kolejne lata zakonnego i kapłańskiego życia?
- Paweł Latusek OMI: Od 50 lat staram się iść za Chrystusem jako prezbiter, a 59 jako oblat. Czego mi potrzeba, czego mi życzyć? Abym nie ustał w drodze! Złoty jubileusz kapłaństwa skłania do wielu przemyśleń, refleksji, ewaluacji. Mój oblacki życiorys jest dość bogaty. Teraz, gdy przeżywam 77. rok życia, pytam samego siebie, jak ja podołałem tym wszystkim wyzwaniom, które stawały przede mną? Na pamiątkowym jubileuszowym obrazku umieszczę werset 10 z 17 rozdziału Ewangelii wg św. Łukasza: Kiedy wykonacie wszystko, co wam polecono, mówcie: słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co trzeba było zrobić. Tak, starałem się słyszeć, co mi polecano i z Bożym błogosławieństwem oraz z pomocą współbraci wykonać to najlepiej, jak potrafiłem. Co będzie dalej? Nie wiem, ale od czasu przybycia do Gorzowa napisałem sobie prostą modlitwę, którą włożyłem do brewiarza, aby codziennie o niej pamiętać: Marana’tha, przyjdź, Panie Jezu. Przyjdź do mnie. Wejdź przez zamknięte drzwi mego serca i pozostań ze mną, bo mój dzień powoli chyli się ku zachodowi. A później zabierz mnie do Siebie.
Redakcja: Z całego serca życzymy Ojcu, aby „nie ustał w drodze”, a Maryja Niepokalana, patronka Oblatów, otaczała Ojca matczyną opieką i wypraszała potrzebne łaski do realizacji kolejnych wyzwań. Ze swej strony zapewniamy o naszej pamięci w modlitwie.
W imieniu Redakcji rozmawiała:
- Bartelak -Przygoda